niedziela, 22 lutego 2009

w krainie pieczonych golabkow

het land van cockaigne, pieter breughel de oude, 1567.

opat byl tlusty i pulchny niczym pularda w sam raz utuczona na rozen. sowizdrzal wypenetrowal niebawem, jaka to pan jego karmi sie pasza, iz tyle nagromadzil sloniny. powiedzial mu to i dzwonnik, a zreszta przekonal sie na wlasne oczy, iz opat obiadowal o dziewiatej, a wieczerzal o czwartej. wylegiwal sie w betach do pol do dziewiatej; nastepnie, przed obiadem, zazywal przechadzki po swoim kosciele, aby sprawdzic, czy biedacy nie zaniedbali napelnic skarbonek. i polowe przekladal do wlasnego trzosika. o dziewiatej, na obiad, wypijal mise mleka, zjadal pol pieczeni z udzca, nieduzy pasztet z czapli i wychylal piec pucharow brukselskiego wina. o dziesiatej pogryzal sliweczki i, zakrapiajac je winem orleanskim, prosil boga, aby strzegl go przed obzarstwem, jednym z grzechow glownych.
w poludnie chrupal dla zabicia czasu skrzydelko i kuperek jakiejs ptaszyny domowej. o pierwszej, myslac juz o wieczerzy, wypijal czare wina hiszpanskiego; za czym, wyciagajac sie na lozku, krzepil sie lekkuchna drzemka.
zbudziwszy sie zjadal troche wedzonego lososia (dla pobudzenia apetytu) i wypijal potezny kufel antwerpskiego dobbel-knolu. nastepnie schodzil do kuchni i sadowil sie kolo pieca, na ktorym plonal suty ogien z drew. przygladal sie, jak dla mnichow z opactwa piekl sie i rumienil na roznie kawal cieleciny albo prosiak sparzony starannie, ktorego przenioslby nad bochenek chleba. lecz apetyt cos mu nie dopisywal. i wpatrywal sie z nabozenstwem w rozen, ktory jakby cudem obracal sie sam. byl to majstersztyk pietera van steenkiste, kowala przemieszkujacego w kasztelanii courtari. rozen taki kosztowal pietnascie lirow paryskich i nasz opat zaplacil tyle.
potem wracal do lozka, zasypial, bo sie byl sfatygowal, i budzil sie kolo drugiej, aby przelknac nieco galarety wieprzowej, ktora zakrapial winem romanskim — dwiescie czterdziesci florenow beczka. o trzeciej zjadal kwiczola w cukrze maderskim i wypijal dwa kieliszki malmazji — siedemnascie florenow baryleczka. o pol do czwartej spozywał pol sloika konfitur, podlewajac je miodem. wtedy wesol i rzeski obejmowal dlonmi stope i wypoczywal dumajac.
przed sama wieczerza, o godzinie wonnej, soczystej a smakowitej, nawiedzal go czesto pleban od swietego jana. zakladali sie nieraz, kto zje wiecej ryby, drobiu, dziczyzny, pieczeni. ten, co napchal sie wczesniej, fundowal karbonade, a do niej wina grzanego, zaprawionego korzeniami, czterech gatunkow — trzy porcje i jarzyn siedem.
tak to jedzac i pijac rozprawiali o heretykach, a podzielali skadinad zdanie, ze nigdy nie wytlucze sie ich za wielu. totez nie swarzyli sie — chyba, ze przyszlo do kwestii trzydziestu dziewieciu sposobow przyprawiania wybornej polewki piwnej. za czym, pochyliwszy wielebne glowy nad kaplanskimi bandziochami, chrapali. czasami, gdy ktorys ocknal sie, powiadal, ze zycie to rzecz na tym padole bardzo mila i ze biedacy, zalac sie, racji nie maja.
zrodlo: de coster, ch. th. h.: przygody dyla sowizdrzala.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz