niedziela, 22 lutego 2009

nad niemnem


salon korczynskiego domu rozbrzmiewal teraz muzyka skrzypiec i fortepianu. pani emilia po calogodzinnym przebywaniu wyobraznia w egipcie i zjedzeniu paru lyzek rosolu uczula sie znowu tak cierpiaca i smutna, ze zapotrzebowala jakiejkolwiek rozrywki, jakiejkolwiek moralnej podniety. czerpala je niekiedy w usposobieniach podobnych z muzyki orzelskiego. uszczesliwiony wezwaniem przez terese przyniesionym mu, stary z pomoca corki ubral sie co najpredzej i wraz z nia na dol zszedlszy, z rozkosza wygrywal teraz jedna po drugiej dlugie i zawile kompozycje. justyna akompaniowala mu wprawnie, dokladnie i jak od dawna juz bywalo, obojetnie, prawie machinalnie. trwalo to dobra godzine. orzelski, niezmordowany, zachwycony, rozmarzone oczy topil w rozciagnietej za oknami gestej zieleni ogrodu, wysubtelnial sie, pieknial, unosil sie czasem na palcach nog, jakby mial wnet oderwac sie od ziemi. justyna stawala sie przeciwnie coraz bledsza, rysy jej sztywnialy, oczy gasly, kilka razy ziewnela glosno, czego jednak orzelski, ekstaza porwany, nie spostrzegl. niezmiernie trudnymi i mistrzowsko wykonanymi pasazami zakonczyl czwarta czy piata z rzedu odegrana kompozycje i koniec smyczka do blogo usmiechnietych ust przykladajac, z rozkosznym cmoknieciem wymowil:

- caca nokturnek! prawda, justysiu? cukierek! a teraz te ... moze sobie rapsodie zagramy ... dobrze?

i juz skrzypce pod pulchna brode podlozywszy, okraglym ruchem ramienia smyczkiem w powietrzu powiodl i na struny spuscic go mial, a justyna cierpliwie, bierna, ze spuszczonymi powiekami, palce swe ku wlasciwemu miejscu klawiatury kierowala, kiedy w progu w przedpokoju zjawila sie marta. nie zwazajac wcale, ze czyni przerwe w domowym koncercie, oznajmila ona, ze z podaniem obiadu na powrot benedykta oczekiwac bedzie, a tymczasem dla tych, ktorzy sie czuja glodni, sniadanie podac kazala.

uslyszawszy wyraz: sniadanie, orzelski jakby sie ze snu obudzili chwile tylko jeszcze ze smyczkiem, na struny opuszczonym, osowialymi oczami za odchodzaca marta popatrzal. potem ostroznie, z pieczolowitoscia troskliwej piastunki, skrzypce swe w podluznym pudle skladajac, z innym nieco jak wprzody, lecz rowniez blogim usmiechem zamruczal:

- sniadanie! o! dobra rzecz sniadanie! z rana przy kawie, tylko troszke sucharkow zjadlem! zeby to panna marta tego syrka dla z kminkiem i szyneczki... bo bifsztyk u nas robia nie te...

i z tymi slowy, wyprostowany, i okragly zoladek naprzod podajac, usmiechniety, szczesliwy, do sali jadalnej wszedl, a po chwili przy stole juz siedzial z serweta na piersi rozpostarta i nad talerzem szynki, ktora z taka sama starannoscia i uwaga, z jaka na skrzypcach wygrywal pasaze i trele, oblewal i zaprawial oliwa i musztarda.

eliza orzeszkowa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz